„W zimie, kiedy się najwięcej polowało, spędzaliśmy długie wieczory, rozpamiętując w najdrobniejszych szczegółach wszystko co się ciekawego zdarzyło. Przyjeżdżał tam na polowania mój wuj Józef Weyssenhoff – zapalony myśliwy, który pisał wówczas „Sobola i pannę”. Kiedy wieczorami zbierało się przy ogromnym ceglanym kominku większe towarzystwo (…) wuj (…) czytał najświeższe fragmenty powieści. Zresztą do dziś (… to)to moja ulubiona lektura. Wuj opisał najbliższych mi ludzi, jak nikt inny oddał to wszystko, co widziałem, znałem od dziecka. Drogi i ścieżki, jeziora, lasy, łąki pola. Znam całe fragmenty tej książki na pamięć, gdy je powtarzam, wydaje mi się, że tam jestem.” – napisał biograf Wojciech Wiśniewski w książce „Ostatni z rodu”, powieści o Tomaszu Zanie.
Słowa te na długo zapadły w moją pamięć, utrwalając obraz starego dworu, długich polowań w kowieńskich, przepastnych lasach, spotkań towarzyskich i śmiechów pań w kapeluszach, załatwiania jakichś kresowych spraw w powiatowych miasteczkach i wyczekiwania na wielką, spełnioną miłość.
Obraz ten tkwił we mnie, aż do pewnego sierpniowego dnia 2004 roku, kiedy wreszcie pojechałam w rodzinne strony Józefa Weyssenhoffa. Do Jużynt z Wilna jedzie się kilka godzin i chociaż droga nie jest odległa, to trzeba poruszać się bocznymi, piaszczystymi traktami, co mocno spowalnia jazdę. Aby dotrzeć do dworu, trzeba wyjechać z wioski, ponieważ zabudowania stoją nad jeziorem Rosza w części zwanej Tarnowem. Droga prowadzi płasko, aż do niewielkiego wzniesienia, z którego zjeżdża się, widząc krajobraz taki jak niegdyś ujrzał wracający do domu bohater powieści, Michał Rajecki: „Z łysego wzgórza rozbłysła nagle okolica kochana. Zarośla, jak potargane runo, puszyły się soczystą zielenią na miejscach wyższych, a na rojstach pleśniały szaro i żółto. Starszy gaj olszowy zasłaniał Jużynty, siedzibę Rajeckich – na widnokręgu widniały same tylko porosty, zmienne odcieniami zieleni, i wody rzeki Świętej, wlewające się w krętobrzegie jezioro Roszę. Wody odbijały niebo szczęśliwe; lasy szeptały miłosne tajemnice ziemi.”
Ówczesny widok, a właściwie wypatrywanie ruin pałacu nie ucieszyłoby jego dawnych właścicieli. W gęstej kępie drzew, pomiędzy którymi bujnie rosną wszelkie chwasty, a pokrzywy, sięgające ramion, na pewno nie mają sobie równych w okolicy, tuż nad samym jeziorem, na stromej skarpie tkwią pozostałości pięknego kiedyś pałacu. Kiedy już uda się przedrzeć przez gąszcz zieleni staje się twarzą w twarz z pustymi otworami po oknach, sypiącymi się murami, z każdym krokiem trzeba uważać, aby nie wpaść do piwnic, które pozbawione zadaszeń straszą ciemną głębią czeluści. Na niewielkich skrawkach zachowanej podłogi rozłożyły się szerokie i wyjątkowo dorodne liście łopianów. Widok ten zasmuca i przygnębia. Tylko tyle, niestety, pozostało po świetnym niegdyś pałacu. Dawniej wypełniony gwarem zamożnych ziemian, rozbrzmiewający muzyką, rozświetlony kandelabrami, dziś martwy i niemy, pogrążony w ciemnościach i obrośnięty chwastami w miejscu kwietnych klombów. Nie można też spotkać Warszulki Łaukinisówny, choć pięknych dziewcząt tu nie brakuje, to one już nie z prostego ludu, więc i mezaliansów nie ma, a i soboli też nie uda się znaleźć.
Pierwszymi właścicielami majątku była rodzina Rajeckich. Ich posiadłość wzniesioną na wyniosłym brzegu rzeki Świętej, strawił pożar. Nowy dom wystawili więc w folwarku Tarnów, na wysokim, pełnym drzew wzgórzu, nad jeziorem Rosza. Ziemie te trafiły do Franciszka Weyssenhoffa herbu Łabędź, marszałka wiłkomierskiego i znanego wolnomularza, w połowie XVIII wieku. Po nim mieszkały tu jeszcze cztery dalsze pokolenia, w tym synowie Michała zesłanego na 20 lat w okolice Permu powstańca styczniowego: Józef – pisarz, Waldemar i Henryk – malarz.
Niełatwo jest także przedostać się wąską, zarośniętą ścieżynką nad brzeg jeziora Rosza, przy tym należy bardzo uważać, aby nie zsunąć się ze stromej skarpy. ale warto podjąć trud, bo to piękna okolica, po której warto się powłóczyć, gdyż kryje ona jeszcze niejeden ciekawy zakątek, przypominający miejsca utrwalone w książce.
Taką powieściową okolicę stanowiły i Rybiniszki, również należące do rodu Weyssenhoffów, a konkretnie do żyjącego na przełomie XVIII i XIX wieku Michała, inflandzkiego pisarza grodzkiego, które wiek później stały się ulubionym plenerem malarskim między innymi dla Stanisława Masłowskiego i Mariana Trzebińskiego. Mogli je też widzieć bracia Józef i Henryk, autor ilustracji do książki brata.
Minęło 15 lat i znowu latem, ale już 2020 roku ponownie znalazłam się w Tarnowie Weyssenhoffów. Tym razem zastałam inny widok. Teren wokół ruin pałacu został oczyszczony z chaszczy i wycięto część dziko rosnących drzew, ale zachowano te stare, które niegdyś były częścią parku przypałacowego. Obecnie teren stanowi własność prywatną.
Kolejny raz pojechałam też do Jużynt. Kościół św. Michała Archanioła jest już ładnie odnowiony, a stary cmentarzyk, na którym znajdują się nagrobki z przełomu XIX i XX wieku zadbany. Było dopiero wczesne popołudnie i stara, niewysoka klasycystyczna dzwonnica zachowywała „milczenie”, dzięki czemu znowu wokół było „słychać” tylko ciszę.
Chwilo, trwaj!
Katarzyna Węglicka
Opracowanie prozatorskie: Marzena Woronow




(w tytule fragment wiersza Władysława Syrokomli „Ruiny”)
(zdjęcia archiwalne: https://pl.wikipedia.org/wiki/Riebiņi,
https://lt.wikipedia.org/wiki/Henrikas_Veisenhofas)